W góralskim stylu...
18.06.2025
Hej siup! – to my cepry z miasta Łodzi do Zawoi przybyliśmy w poniedziałek 2 czerwca roku pańskiego dwudziestego piątego. Caluśki autobus (sześćdziesiąt osób) – uczniów PLSP w Łodzi oraz obstawa czterech pedagogów, plus bagaży co niemiara – buty, coby po górach chodząc się nie poślizgnąć, a i materiałów artystycznych także u nas jak w sklepie. Cel nam bowiem jeden przyświecał, aby dzieła pikne przez naszych zdolnych i kochanych trzecioklasistów wykonane zostały. A jakie my tam cuda obaczyli, to wam zaraz opowiem.
Dnia drugiego do Skansenu w Zawoi Markowej pognaliśmy i pikne chałupy orawskie zobaczyliśmy. Przewodnik oprowadził nas po Dworze Moniaków (podobno, kto go nie zoczył, ten po tamtejszych górach chodzić nie jest godzien). Choć zdawać by się mogło, że to klimaty sielankowe, to ani życie chłopa, ani ubogiego gospodarza ziemskiego w ubiegłym stuleciu sielankowe nie było. Kurne chaty, z paleniskiem pośrodku i dymem, co nozdrza napełniał, do spania twarde drewniane ławy, garnecki owszem pikne, ale jadło raczej skromne i obowiązków co niemiara przy obejściu było.
Jakżeśmy to obejrzeli, to nam babiogórska natura deszczu nie poskąpiła i do Beskidzkiego Centrum Zabawki Drewnianej do Stryszawy przepędziła. Tam też poznaliśmy historię artysty ciekawego, narciarza zwinnego, co to w czasach trudnych wojennych, sportowych umiejętności dla patriotyzmu używał, a potem do Warszawy się wyrychtował i rzeźbiarzem doskonałym został. Tak zainspirowani przez życiorys Stanisława Sikory mogliśmy już iść pracować.
Jedni nasi młodzieńcy się mitrężyli, inni narychtowali się i wartko do pracy popędzili. Pikne polany, górecki w tle i potocek na szkicach utrwalili i na kolację zasłużoną wrócili. Gospodarz Willi Wiktorii, która naszym schronieniem na te kilka nocy się stała, sprowadził kapelę, która wieczorną porą o swojej kulturze piknie nam wyśpiewała. Posłuchaliśmy, potańczyliśmy, a i kilka dobrych szkiców skreśliliśmy.
Trzeciego i czwartego dnia też nas w Skansenie ugoszczono. Tym razem słońcem niemiłosiernym, co nam mocno przyrumieniło twarze, ramiona i karki. Malowaliśmy do upadłego, a w przerwach krowę, co wyjątkowo przyjazna była, głaskaliśmy. Skoro w górach byliśmy, nie mogło ani ogniska, ani malowania drewnianych zabawek zabraknąć.
Ostatniego wieczoru, kiedy już wszystko piknie wymalowane było, a i ocena za te cuda- wianki się rychtowała, toż nagle się łyska i jak nie dmuchnie, jak nie lunie, to aż prąd się wystraszył i schował. Tak nas ten Diablak pożegnał, co życie proste bez elektroniki znaczy pokazał, żebyśmy docenić dzień powszedni w ten czas kosmicznego przyspieszenia i techniki nad miarę i potrzebę mogli. A i powiem Wam na samiuśki koniec, że ta burza mnie się gdzieś w plecaku zawieruszyła i do swojej okolicy żem ją przywiozła.
Co nam pyski w banana wygięło w tych babiogórskich okolicach, tośmy na łobrazach piknie wymalowali, a jak chcecie obaczyć, to do nas do liceum na wystawę przybywajcie i wam jeszcze pogaworzymy więcej o orawskiej krainie. Com przeżyła i widziała, to wam opowiedziała, hej – siup!
Anna Lehmann