W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie stosujemy pliki cookies. Korzystanie z naszej witryny oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu. W każdym momencie można dokonać zmiany ustawień Państwa przeglądarki. Zobacz politykę cookies.
Powrót

Węgierski Październik 1956 – 2006 – 2016 - 2021

25.10.2021

W tych dniach obchodzimy wraz z Węgrami 65. rocznicę powstania węgierskiego, wielkiego ruchu społecznego skierowanego przeciwko totalitaryzmowi komunistycznemu.

Węgierski Październik 1956 – 2006 – 2016 - 2021

Właśnie przed chwilą wróciłem z Cmentarza przy ulicy Fiume, gdzie znalazła wieczny spoczynek część ofiar najbardziej krwawego dnia rewolucji węgierskiej (bo tak też Węgrzy zwykli nazywać wydarzenia z 1956 roku). Dzisiaj otwarto tam uroczyście wystawę upamiętniającą tę tragedię sprzed 65 lat. Kilka dni temu brałem udział w podobnej uroczystości przy placu Barossa i wszędzie nasi Gospodarze przyjmują z wdzięcznością naszą solidarną pamięć.

Dajmy wyraz tej pamięci, przytaczając dwa wiersze, które znalazły się pięć lat temu w antologii Gwiazda przewodnia, którą przygotowałem na sześćdziesięciolecie Węgierskiego Października. Pierwszy z nich był w tamtych dniach 56 roku bodaj najpopularniejszy. Co ciekawe, jego autorem nie jest, jak w wielu innych przypadkach, wybitny poeta, lecz bard rewolucji, „autor jednego wiersza”.

Drugi utwór odwołuje się do masowych demonstracji przeciw władzy, do których dochodziło w październiku 2006 roku. Wspominał o tych wydarzeniach dwa dni temu premier Viktor Orban w swoim świątecznym przemówieniu.

Jerzy Snopek

 

LAJOS TAMÁSI

 

                                               CZERWONA KREW NA MEJ ULICY

 

                                               Idziemy, jakaś niewidzialna

                                               fala przez serca się przetacza,

                                               pieśń jeszcze grzęźnie w ludzkich gardłach,

                                               ale ulica jest już nasza.

 

                                               Już tylko jedno nam zostało,

                                               jedyny azyl i schronienie.

                                               Blask jakiś wokół się unosi

                                               i jakieś Boskie spływa tchnienie.

 

                                               Chorągwie nasze rozpostarte,

                                               znów zafaluje w nich stolica,

                                               znów ich jedwabne barwy błysną,

                                               znowu jest nasza ta ulica.

                                        

                                               Znów nasza jest ta pieśń odważna,

                                               nie zna rozkazu serce czyste;

                                               w oczy nam patrzą karabiny:

                                               do kogo strzela pan minister?

                                              

                                               Zbroczona krwią ulica Pesztu,

                                               krwią robotników i młodzieży,

                                               zbroczona krwią ulica Pesztu:

                                               w kogo to pan minister mierzy?

 

                                               Do kogo, zdrajcy, strzelaliście,

                                               upadli władcy zdjęci trwogą?

                                               Ani esbecy, ani czołgi

                                               więcej wam, dranie, nie pomogą.

 

                                               Nie zdołasz uciec, Erno Gero,

                                               nie będziesz nas mordował więcej,

                                               zbrodniarzu, co w imieniu ludu

                                               zawsze we krwi maczałeś ręce.

 

                                               Czerwona krew na mej ulicy,

                                               deszcz pada wśród wystrzałów huku

                                               i zmywa krew, lecz pozostaną

                                               jej krople na peszteńskim bruku.

 

                                               Czerwona krew na mej ulicy,

                                               tu się zaczyna krwawy szlak;

                                               obok sztandarów narodowych

                                               wywieście sto żałobnych flag!

 

                                               Na trzy kolory naszej flagi

                                               złóżcie potrójne ślubowanie:

                                               że szczerych łez nie poskąpicie,

                                               że potępicie złą tyranię,

                                        

                                               że wasza pamięć będzie trwała,

                                               by cały świat zrozumiał wreszcie:

                                               po to, by wolność zmartwychwstała,

                                               krew się polała w Budapeszcie.

 

 

 

KATALIN MEZEI

 

 

                                                               PAŹDZIERNIK WRÓCIŁ DO DOMU

 

 

                               Październik wrócił do domu. Niezbyt to miły gość.

                               Mówili: wyemigrował, zniknął, nie żyje, dość.

                               Lecz oto jest, znów rozrabia. Ręce miał z tyłu skute,

                               i zawinęli go w papę, i skrępowali drutem,

                               twarzą do dołu wrzucili, kto by tam żegnał się z trupem…

                               Chyba się bali, że wstanie, że duch jego grób przewierci,

                               że skruszy kamienie więzienia i każe znów walczyć, do śmierci…

                               Pijany wolnością jest groźny, dla łaski karku ni nagnie.

                               Duch to jest groźny motłoch, co historię sam pisać pragnie,

.

                               Bo duch nie mieści się w grobie, swobodnie wzlata, w dal pędzi,

                               gdy ściany ciała pękną, już nic go nie zdoła uwięzić.

 

                               Zorganizujmy coś, powiedzmy: Rewolucyjne Dni Młodzieży.

                               Show historyczny dla każdego, retrofeeling, musisz to przeżyć!

                               Wy budujecie barykadę, tam tłum napiera jak szalony,

                               ktoś się przebierze za lekarza, opatrzy rany, stwierdzi zgony.

                               Będzie i nostalgiczny tramwaj i naturalnie, czołg, prawdziwy,

                               Kilka sztandarów, tych z dziurami, i jeszcze różne inne dziwy.

 

                               Ale na placu same z siebie wieją sztandary w dzień powszedni.

                               Kłębi się stado bez pasterza. Przemawiają, śpiewają. Biedni.

                               Patrzą z okna: "A cóż to? Przeszłość wypełzła z dziur szczurzych…

                               Patrz, urodzony buntownik, robi coś, czego nikt go nie uczył."

                               Włazi na działko wodne  jak dawniej na czołg. Ściąga go żandarm.

                               Policja, zrywa, depcze sztandary, choć przysięgała na sztandar.

                               Pałują, kopią, szarpią, coś za bardzo to święto się udało.

                               Pół wieku mija, a gniew nie zelżał, widać to jeszcze za mało.

 

                               I wciąż ta sama myśl dziwna sprzed krwawego muru więzienia:

                               to nie złudzenie, stoję tutaj. Wali jak serce pod brukiem ziemia.

                              

                               W ciemnej sali uparty reżyser długim cieniem tańczy na  ścianie:

                               "Jak ich nie chcę, to ma ich nie być". Samo nasze istnienie jest dla niego

                                                                                                                        wyzwaniem.

                              

                               Ma imieniny, świętuje z nami. Jak święty król wśród gromów z błękitu.

                               Znów to miasto stało się żarem. Stanie w ogniu czy wystygnie do świtu?

 

 

                               (2006)

 

                                                                                                              Przełożył Jerzy Snopek

 

Fot. E. Stolarek

 

 

 

{"register":{"columns":[]}}